02.08.2011 - Yosemite
Po
tych kilku dniach podróży ustalił się już pewien harmonogram dnia. Wstajemy,
pakujemy się, jemy śniadanie, które w USA jest w cenie noclegu. Śniadanie
prawie zawsze składa się na słodkie bułki, tosty, kawę i płatki. Jajka są już
tylko w tych lepszych hotelach. Wynosimy bagaże, regulujemy rachunek i
jedziemy.
Rano
prowadzi Martyna, ja trochę odsypiam, bo przeważnie prowadzę do późnych godzin.
Rozmawiamy o tym co widzieliśmy, czytam przewodnik, sprawdzam trasę na mapie
papierowej i robię za DJ. Krajobraz zmienia się leniwie. Dziś pasmo Gór Sierra
Nevada towarzyszy nam cały dzień. Niby jest blisko ale w przeciągu kilku godzin
nic się nie zmienia. Nadal jest tam gdzie było.
Niestety
jako pasażer nie mogę poszukać noclegu na dziś, bo nie mam na czym. No niby mamy
laptopa ale nie ma internetu, zresztą duża większość Stanów nie jest w zasięgu
sieci komórkowej - jakiejkolwiek! Wyjeżdżamy z miast i jesteśmy poza zasięgiem,
więc skoro nie ma sygnału dla telefonu to co dopiero dla internetu.
Siedzę
i nic nie robię. To nic nie robienie jest męczące i trzeba się do niego
przyzwyczaić bądź nauczyć. Czas mija wolno, tzn. mija tak samo ale dłuży się
niemiłosiernie dla mnie. Jedyne pocieszenie to to, że jest mało bodźców i w
pamięci zachowa się to jako błyskawiczna podróż.
Koniec
dywagacji, dojeżdżamy do jeziora Mono Lake, które jest prawie na wysokości 2
tysięcy metrów nad poziomem morza, czyli wyżej niż Giewont. Woda jest czysta i
przejrzysta. Swego czasu z tego jeziora, Los Angeles czerpało wodę pitną. Jednak
poziom wody zbyt szybko się obniżał i ten proceder został w zaprzestany.
Woda w
jeziorze jest słona ale na dnie są słodkie źródła, które powodują powstanie
tufowych formacji. Ciężko to opisać, wygląda to trochę jak stalagmity.
Obszar
gór Sierra Nevada, jest urzekający. Stoimy po kostki w ciepłej wodzie. Szczyty
w oddali są pokryte czapami śniegu a ja zdejmuję podkoszulek bo jest za ciepło.
W zimę ten rejony cieszą się popularnością wśród narciarzy i wcale im się nie
dziwię. A śniegu jest owszem sporo, gdyż wzdłuż jezdni powbijane są pomarańczowe tyczki, które mają jakieś trzy metry, tak by zimę gdy napada śnieg,było wiadomo gdzie jest jezdnia. Chętnie bym tu został na dłużej.
Ruszamy
dalej. Niestety, robimy błąd w nawigacji i ruszamy w złą stronę. Po prawie
godzinie orientujemy się i musimy zawrócić. Cholera, tracimy dwie godziny.
Na pewno dziś nie dotrzemy do San Francisco.
Dojeżdżamy
do parku Yosemite , który swą nazwę zawdzięcza najsłynniejszej w tym parku dolinie,
czyli Dolinie Yosemite. Dolina "Yo-sem-i-ty" została tak nazwana przez Dr. Lafayette Bunnell,
który myślał, że to Indiańska nazwa. Oczywiście prawdziwa nazwa, stosowana przez
Indian (Native Americans) jest “Ah-wah-nee”.
No, ale przyjęła się już błędna nazwa, która nawet całkiem nieźle brzmi i jest
łatwiejsza do zapamiętania.
Park znany jest z pięknych granitowych klifów, wodospadów
i z dużych sekwoi. Najbardziej znana i uczęszczana jest już wspomniana dolina
Yosemite.
Czy da się to opisać - nie. Przebywamy na jakiś trzech
tysiącach metrów nad poziomem morza, czyli o 500 metrów wyżej niż Rysy.
Dojechaliśmy tu samochodem! Powietrze jest rześkie, śmiało się można opalać do
momentu w którym zawieje zimny górski wiatr. Strumienie są zimne i wartke.
Gdzieś w oddali widać sarny skubiące trawę, a po szlakach jeżdżą konno Park
Rangers. Czy jest coś do dodania?! Nie.
Komentarze
Prześlij komentarz