24.07.2011 – W drodze


W końcu nadchodzi ten dzień, gdzie człowiek wstaje rano z dreszczami i wie, że zaraz wyruszy. Nie ma już czasu na ponowne sprawdzenie bagażów czy obejrzenie porannych wiadomości. Trzeba zjeść śniadanie, zmyć naczynia, wyłączyć gaz, wodę, wyjść i zamknąć drzwi. Po czym trzeba się wrócić po tą ostatnią rzecz o której się zapomniało, jeszcze raz sprawdzić wodę i gaz, po czy zostaje już tylko ruszyć.

Oczywiście przed taką wyprawą trzeba się dobrze przygotować. Biorąc pod uwagę, że nasza podróż ma ograniczony budżet, przygotowania sprowadzają się do kupienia przewodnika po Stanach, Mapy ściennej, Szwajcarskiego scyzoryka ( Po tym jak obejrzeliśmy 127 Godzin, nie miałem zamiaru ruszać na wyprawę bez scyzoryka, którym mógł bym odciąć sobie rękę lub otworzyć wino. Do tego drugiego był wykorzystywany dość czesto.), namiotu i przeglądu samochodu w warsztacie. Planowanie polega na zakreśleniu rzeczy, które warto by było zobaczyć. Następnie wybraniu tych, które nie spowodują  zbytniego kręcenia się w kółko i trasa gotowa. Wiem, że brzmi to śmiesznie i wielokrotnie poźniej żałowałem tak słabego przygotowania. No, ale cóż człwoiek uczy sie na błędach.

Dzień wcześniej, pakowanie walizek kończymy o trzeciej na ranem. Niestety panujące upały spowodowały przerwy w dostawach prądu, co skutecznie utrudniało przygotowania i opóźniło cały proces.

"Tego dnia" wstajemy najwcześniej jak możemy, lecz na tyle późno by być wypoczętym przed podróżą.  Po śniadaniu przenosimy nasze rzeczy do samochodu, który wypełniony jest po dach. W bagażniku ląduje walizka i torba z rzeczami, namiot oraz kanister. Na tylnym siedzeniu ląduje kołdra, poduszki, pojemnik do przechowywania schłodzonych napojów oraz trochę prowiantu. Po upchaniu wszystkiego, po samochodzie od razu widać, że jest obciążony. Dodam tylko, że nasz samochód to Honda Civic z 99’coupe, dwu drzwiowa – to tak w ramach ograniczonego budżetu. Po tej wyprawie kończę uwielbienie do samochodów z duszą sportową i jeśli samochód to minimum z czterema drzwiami. 

Już mamy zacząć naszą podróż, gdy przechodząc na kuckach pod zamykającą się bramą garażową, pękają mi spodnie. Cholera, muszę teraz dostać się do drugiej pary, która jest gdzieś w walizce. Wyjazd się opóźnia i dopiero o dziesiątej wpisuję nasz cel w GPSa.
Znajduje się on "niedaleko". Oczywiście to pojęcie względne, szczególnie gdy na naszej mapie wszystko jest blisko siebie. My wyruszamy z Romeoville, czyli z przedmieść Chicago, cel mamy osiągnąć po 15 godzinach i 923 milach - Mount Rushmore w South Dakocie. To oczywiście teoria.

Tego dnia udaje nam się pochłonąć, zgodnie z przepisami stanowymi i tymi międzystawowymi, jakieś 600 mil w 10 godzin. Trasa nie była uciążliwa, w końcu jechaliśmy słynnymi Amerykańskim autostradami, a ruch praktycznie zamarł od Minesoty. Temperatura panująca w samochodzie 37*C.
 Do celu pozostaje jeszcze 5 godzin, jednak robi się późno i mijamy coraz mniej hoteli. Do tego w oddali widać wielką chmurę burzową, co w okresie Trąb Powietrznych, nie wróży nic dobrego.

Czas odpocząć. Niestety jest to pierwszy dzień naszej podróży i sam nie wiem czemu ale z rzadka sięgaliśmy po aparat czy kamerę. Pewnie onieśmieliła nas przestrzeń,a raczej jej ogrom. 
















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

03.08.2011 - San Francisco

25.07.2011 South Dakota

01.08.2011 - Death Valley