29/30.07.2011 - Grand Canyon, Las Vegas i inne
Budził
się kolejny dzień, a my razem z nim. Już nie pamiętam, co dokładnie mnie
obudziło ale chyba był to wzmożony ruch na pobliskiej ulicy. Trzeba było wstać
i zacząć się pakować, właśnie zaczynał się kolejny dzień w podróży.
Jeszcze o tym nie wiedziałem ale to miał być najdłuższy ze wszystkich z nie
przespaną nocą.
Zaczęliśmy od złożenia
namiotu. Z namiotem zawsze jest ten sam problem, że łatwiej się rozkłada niż
składa, a pokrowiec zaraz po pierwszym rozłożeniu w magiczny sposób się kurczy
i zawsze trzeba się napocić by go złożyć. A może to zemsta mały Chińskich rąk
za ich wyzysk?!
W każdym razie, na taką
podróż najlepszą opcją był by namiot który rzuca się do góry i sam się
rozkłada, jednak w USA nie mogłem go znaleźć. W Polsce kupił bym go w każdym
Decathlonie.
W końcu udało się złożyć
namiot, teraz czas na pakowanie samochodu. Honda Civic Coupe, nie jest
wymarzonym samochodem do podróżowania. Więc by wszystko spakować trzeba było
wszystko wypakować. Tu działa ta sama magiczna siła, jak w przypadku pokrowca
od namiotu. No i tak pół samochodu wylądowało na ławce śniadaniowej, by po
piętnastu minutach było z powrotem w środku. Ostatnie sprawdzenie otoczenia,
ustawienie GPSa i czas ruszyć dalej.
Pierwszy przystanek to
Natural Bridges National Monument. Jest to kompleks trzech wielkich
“naturalnych mostów”, które powstały przez działanie erozji na skały piaskowe.
Mosty są ogromne, 44 metry wysokości 58 rozpiętości. Jednak znajdują się w
kanionach i patrząc na nie z góry ma się wrażenie, że są malutkie. Oczywiście
są szlaki turystyczne, które zabiorą każdego kto ma czas wprost pod te monstra.
Nas może innym razem.
Jedziemy dalej do Navajo
National Monument, które jest w położony 2h i 30 minut jazdy. W stanach bardzo
często podaje się odległość w czasie potrzebny na przebycie danej drogi.
Czemu?! Gdy wszyscy jeżdżą zgodnie z przepisami jest to jak najbardziej
miarodajne. Jeżeli GPS pokazuje 2 h i 30 minut, to przeważnie się nie myli.
Oczywiście są wyjątki jak stanie w korku, ale nawet w tedy GPS pokaże nową
godzinę dotarcia na miejsce.
Droga do kolejnego celu
prowadzi przez jeszcze jedno ważne miejsce. Chodzi o Monument Valley, czyli
Dolina Skał, sławna dzięki westernom Johna Forda. Droga do doliny jest kręta,
ciasna i szutrowa. Może wymijanie nie jest trudne, ale ciesze się, że tą trasą
jedziemy za dnia. Podczas całej podróży było tylko kilka sytuacji w których
czułem się mało komfortowo i to była jedna z nich.
Wracając do Navajo
Nationa Monumentu, znajduje się on na terytorium Indian Navajo, jednak jego
historia jest starsza. Mówię tu o domach w jamie klifu skalnego, który dzięki
swemu położeniu chronił swoich mieszkańców nie tylko przed atakami, ale i przed
pogodą. Całość została zbudowana przez Ancestral
Puebloans. Przez Indian nazywani Starożytni
bądź Starożytni wrogowie. Oczywiście ta druga nazwa jest mniej popularna. Ród
ten skupiał się głównie na rolnictwie i garncarstwie, by nagle porzucić swoje
domostwa w całym rejonie i przenieść się w inną część kontynentu. Powodem miała
być nagła zmiana klimatu, uniemożliwiająca dalsze rolnictwo, jednak to tylko
jedna z teorii.
Kompleks
o którym piszę, jest uważany za jeden z najstarszych dzieł ludzkich rąk w
Ameryce i jednocześnie jednym z najlepiej zachowanych. Można odwiedzić go
dzięki szlaką turystycznym, ale również i w tym miejscu trzeba zarezerwować
sobie więcej czasu. My również z tym miejscem musimy się przegnać dość szybko,
ale jest to jedno z tych miejsc, które wywarło na mniej ogromne wrażenie. Mimo,
że mogłem podziwiać je tylko przez lunetę z punktu widokowego.
Następnie
kierujemy się do Antelope Canyon którego, przyznam się, nie udało się nam
znaleźć. W GPSie nie było tego miejsca, a nasza mapa była zbyt uboga. Dodam
tylko, że ta atrakcja nie należy do Parków Narodowych USA tylko Indian, więc za
wstęp trzeba zapłacić ekstra. Czy warto ?! Oczywiście, jeżeli macie wątpliwości
musicie obejrzeć film 127 Godzin, który był kręcony w jednym z tych kanionów.
My po godzinie błądzenia wyruszyliśmy w stronę Wielkiego Kanionu.
W
drodze zatrzymujemy się na obiad w jakiejś mieścinie. Nawet nie pamiętam
już nazwy tej miejscowości a tym bardziej restauracji. Po pewnym czasie te
mniejsze miejscowości robią się kopią poprzednich. Stacja benzynowa, knajpa,
hotel i kilka domów.
Podczas
obiadu spytaliśmy się kelnerki o godzinę, bo zegar na ścianie pokazywał inną
godzinę niż mój zegarek i chciałem się upewnić, że przekroczyliśmy kolejną
strefę zmiany czasu, których kilka minęliśmy podczas całej podróż. W odpowiedzi padło
pytanie:
- A po której
stronie ulicy? - spytała kelnerka i pokazała ulicę przed restauracją.
- Bo po tej jest
5 po południu, ale po drugiej stronie już 6.
W
tedy myślałem, że to wynikało z przebiegu linii podziału strefy czasu przez
miejscowość. Nic bardziej mylnego. Owa miejscowość znajdowała się po części na
terytorium Navajo. Indianie nie uznają podziału ze względu na DST - daylight
saving time, czyli u nas zwanego czasem letnim i zimowym. Dlatego miejscowość
miała tak odmienne godziny.
Grand
Canyon National Par, każdy o nim słyszał, choćby na
lekcjach geografii w szkole. Nie da się go opisać. Owszem, to wielka dziura w
ziemi, wydrążona przez rzekę … ale. To ale, robi wielką różnicę, gdy
staniesz przed Wielkim Kanionem. Jest wielki ale to za mało powiedziane. On
jest ogromny! Mimo, że patrzysz z góry, to i tak jego bezkres sięga aż po
horyzont i cię przytłacza. Czujesz się malutkim okruchem na Ziemskim padole i
zostaje jedno - pokłonić się. Trafiliśmy na zachód słońca, który jest
wyjątkowo piękny i sprawia, że Kanion robi się fioletowy.
Las Vegas jest położony
jakieś 4h jazdy, więc decydujemy się jechać dalej z myślą że w razie czego
znajdziemy coś na trasie.
Oczywiście jadąc do Las
Vegas nie można zapomnieć o Tamie Hoovera. Czyli pierwszej tak dużej budowli na
Świecie. Jej budowa trwała tylko pięć lat i pochłonęła życie ponad stu ludzi.
Mimo, że nie jest już największą zaporą ani elektrownią wodną, nadal robi
wrażenie.
Gdy zajechaliśmy na
miejsce było już dość późno, mimo wszystko by wjechać trzeba było przejechać
przez punkt kontrolny. To chyba była najbardziej szczegółowa kontrola jaką
przechodziliśmy będąc w USA. Sprawdzano bagażnik, komorę silnika i podwozie czy
nie ma ładunków wybuchowych. Nawet psy tropiące były. Jednak po 11 Września,
chyba nikogo to nie dziwi.
Dawniej Tama Hovoera
była wykorzystywana jak most przez rzekę Kolorado, na trasie do Las Vegas.
Obecnie wszyscy korzystają z autostrady 93 i jej mostu. Jadąc tą trasą Las
Vegas można podziwiać w całej okazałości, gdyż droga wiedzie z góry. Widok jest
niesamowity, gdy z pustki wyłania się wielkie miasto rozświetlone bilionem
świateł. Widać nawet snop światła z Hotelu Piramidy - Luxor Hotel. Jeżeli
widzieliście kiedyś zdjęcia satelitarne największych miast nocą, to wiecie co
mam namyśli.
Miasto Grzechu
oczywiście nigdy nie śpi. Mimo późnej pory w centrum były tłumy ludzi. Pewnie
nie bagatelne miało znaczenie, że w nocy temperatura spada i robi się
przyjemnie. W dzień jest o wiele trudniej, chwilową ulgę dają rozpylacze
mgiełek wody.
Wracając do nas. Wjechaliśmy
do miasta i przejechaliśmy przez centrum, po czym zaczęliśmy szukać hotelu.
Okazało się, że był akurat jakiś turniej w pokera i wszystko było pozajmowane.
Zjechaliśmy wszystkie hotele które nie odstraszyły nas ceną za noc i o drugiej
lub trzeciej nad ranem stwierdziliśmy, że trzeba przespać się w samochodzie.
Jednak po 15 minutach okazało się, że jest to niewykonalne. Zaraz po wyłączeniu
silnika w środku robiło się tak ciepło, że można było to porównać do spania w
piekarniku. Rozgrzane powietrze wdzierało się z każdym oddechem do płuc i
miałem wrażenie, że się duszę. Trzeba było wznowić poszukiwania, które
trwały kolejne dwie lub trzy godziny. Za horyzontem zaczęło pojawiać się
słońce. Udało się! znaleźliśmy hotel, który praktycznie był przy wjeździe do
miasta, tam gdzie stoi ten znany neonowy napis Witamy w Las Vegas. Akurat jakaś
pokerowa wycieczka wyjeżdżała, za co im dziękuję.
Zwiedzania zaczęliśmy
koło południa. Miasto urzeka miniaturką Wieżą Eiffel, Kopią weneckich kanałów, New York Roller Coasterem, który wyjeżdża z
budynku Hotelwego o nazwie New York by się zaraz w nim schować, jak robak
wychodzący z jabłka. Pokaz fontanna przy Bellagio, ludzie zachęcający by wpaść
na imprezę do Party at the Pool, czyli
Hotelu/Klubu z wielkim basenem po środku.
Oczywiście,
musieliśmy odwiedzić jedno z kasy. Wybór padł na jedno z najstarszych kasyn,
czyli Flamingo, gdzie przed wejściem kobiety w strojach flemingów zachęcały do
wejścia. W środku nie było okien, ani zegarów. Tak by każdy gracz nie
rozpraszał się upływającym czasem. Natomiast sam czasu umilany był darmowymi
drinkami. Nasze jedno dolarówki znikają w jednorękich bandytach, by czasem
wypluć kupony z wygranymi. Ekscytacja gdy widzisz kupony z wygraną jest
niesamowita. Wyrzut adrenaliny podnosi tętno i w głowie się kręci. Już wiem
czemu tylu ludzi się uzależnia od tego.
Specjalne
busy przywożą co chwilę kolejnych emerytów, którzy są stałymi bywalcami i
obsługa ich dobrze rozpoznaje. Podobno jedna z bogatszych grup w USA to właśnie
emeryci. Nawet jest miejsce by się poruszać na elektrycznych wózkach. Wszystko
w trosce o klienta.
Nagle
rozlega się alarm, to ktoś w alejce obok wygrał dziesięć tysięcy. Wszyscy
podchodzą i gratulują, po czym wracają do swoich maszyn i jeszcze z większym
zacięciem grają. My też. Jednak nasz limit zostaje osiągnięty, na zakończenie
wychodzimy na zero i stwierdzamy, że czas wyjść zanim to miasto stanie się dla
nas ostatnim przystankiem.
Kolejne
miejsce rozpusty, które odwiedzamy, to pokaz peep show. Taki na poziomie z choreografią,
światłami i odpowiednio dobraną muzyką. Klienci to głównie ludzie w strojach
wieczorowych, a w grupie są zarówno kobiety jak i mężczyźni. Pokaz składa się z
kilku aktów - tych w sztuce, z przerwą na stand-upa w którym jakaś starsza
kobieta z przepitym głosem obraża mężczyzn z widowni. Po pokazie można
osobiście po gratulować występu “tancerkom”.
Jeżeli
do tego wszystkiego dodamy prostytucję, to istny raj dla singli. Natomiast
zupełnie nie rozumiem, ludzi którzy tu przyjeżdżają na wakacje z rodzinami ?!
Wszystko
okraszone jest bezdomnymi, którzy przyjechali by wygrać fortunę i już tu
zostali. Miasto ich wchłonęło, przeżuło i wydaliło. Tym lepszym udało się
znaleźć pracę w kasynie lub hotelu. Reszta tuła się po mieście bez celu.
Podobno gdzieś pod Las Vegas jest miasto namiotów, gdzie mieszkają ludzie,
którzy stracili cały majątek tu. Teraz śpią w namiotach i pracują w kasynach,
gdzie stracili cały majątek. Czy to prawda, nie wiem. Jednak nie zdziwiłbym się
gdyby takie miejsce istniało.
Po
kilku drinkach, pobycie w kasynie i pokazie striptizerskim, wracamy do hotelu
wyspać się porządnie, bo jutro znowu czas ruszyć w trasę.
Film "128 dni" to nie był przypadkiem kręcony w Canyonlands? Fajna ciekawostka o tym letnim czasie w rezerwacie Indian. Nie wiedziałem. Ojjjj pojechało by sie jeszcze raz :)
OdpowiedzUsuńŚmieszne ze czas publikacji komentarza jest liczony wedle czasu w USA. U mnie jest 12:18 a pokazuje 3:18 :)
OdpowiedzUsuń127 Godzin byl krecony w kilku kanionach;)
OdpowiedzUsuń